Foto: Gabriel Janiczak (w czerwonej koszulce po prawej) po strzelonej bramce przeciwko Halniakowi Maków Podhalański
Tomasz Mielczarek: Ile gier liczy Twoja biblioteka na Steamie?
Gabriel Janiczak: Znajdzie się tylko jedna. Trzymam Counter Strike: Global Offensive dla partyjek z Kubą Talagą (śmiech). Zdecydowanie wolę pada od konsoli i serię FIFA lub GTA.
Czasy mamy takie, że tylko szlifować swojego skilla w CS: GO. Nadal nie znamy decyzji PZPN wobec dokończenia sezonu w niższych ligach, stąd odpuszczać sobie jeszcze nie wypada. To pytanie zadałem też Kubie Kociołkowi w poprzednim wywiadzie, więc pozwolę sobie na małą powtórkę. Jak wyglądają Twoje dni, gdy wyjścia z domu są niewskazane?
- Do piątku miałem jeszcze lekcje z rana, lecz teraz pozostaje mi już na własna rękę przygotowywać się do matury. Liceum już za mną. Z bratem gramy na boisku przy domu, a mama zawsze znajdzie też jakąś pracę dla nas (śmiech). Nie ma się co oszukiwać, że tej „normalności” nie brakuje.
Cofnijmy się lekko w czasie. Kto w Twoim rodzinnym domu musiał stawać na bramce? Młodszy brat też przecież kojarzy się z grą ofensywną.
- Z reguły graliśmy jeden na jeden, bądź po prostu bawiliśmy się piłką. Zawsze znalazł się jakiś sposób, aby obejść się bez bramkarza.
Raczej nie musiałeś być specjalnie zachęcany do biegania za piłką? Sport w Twoim życiu jest obecny od najmłodszych lat. Tata sam był zawodnikiem z szansami na profesjonalną karierę. W lokalnym środowisku piłkarskim zapisał się też wieloma inicjatywami na rzecz dziecięcego futbolu.
- Przypominam sobie, że na pierwszy trening nie poszedłem z bratem, bo… zwyczajnie nie miałem ochoty. Mama zdołała mnie jednak namówić na kolejne wizyty i dalej już poszło. Piłka stała się ważna. Jeśli chodzi o tatę, to był człowiekiem o złotym sercu. Zawsze myślał o innych, a dopiero potem o sobie. Jak tylko mógł, to pomagał nam, jak i reszcie młodych zawodników. Cieszę się, że o działaniach taty się pamięta. Miałem okazję nawet wręczać nagrody na turnieju jego imienia, co było dla mnie dużą sprawą.
Statuetki dla króla strzelców zdobywałeś już w podstawówce. Podliczyłeś kiedyś te wszystkie pucharki, puchary i dyplomy, które odebrałeś przed wejściem do seniorskiej piłki? Które z nich uważasz za ważne?
- Nieskromnie powiem, że tych statuetek trochę się uzbierało. Wiem, że mam ich ponad 30, a samych medali nigdy nie policzyłem. Każda z tych nagród jest dla mnie ważna na swój sposób. Dobrze wspominam mocno obsadzony turniej w Opolu, gdzie odebrałem statuetkę za króla strzelców. Tak naprawdę jednak najważniejsze zawsze były puchary, które mogliśmy odebrać jako zespół. Indywidualne wyróżnienia były tylko dodatkiem.
Zaczynałeś u Janusza Sasuły, kolejnej postaci z Budzowa, która kojarzy się z działalnością dla dziecięcej piłki w powiecie suskim. Wśród swoich byłych podopiecznych miał obecnego Wiślaka, Łukasza Burligę. Nie obawiałeś się pierwszych treningów? Najmłodszą grupą w Strzelcu było U-11, więc ćwiczyłeś ze starszymi kolegami.
- W pierwszych dniach ten strach w jakiś stopniu na pewno mi towarzyszył. Przez chłopaków zostałem jednak przyjęty do zespołu bardzo pozytywnie. Szybko zapomniałem o obawach, bo mogłem nauczyć się czegoś nowego od starszych kolegów. Zawsze mogłem liczyć na wsparcie od trenera Janusza Sasuły. To pod jego okiem ćwiczyłem swoje pierwsze zagrania. Jego rady były bardzo pomocne.
Pamiętasz dzień, gdy w telefonie usłyszałeś głos Rafała Wisłockiego? Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że Twoim opiekunem w wiślackiej Akademii był niedawny prezes krakowskiego klubu.
- Kiedy dowiedziałem się, że mam zaproszenie na sparing w drużynie Wisły, to poczułem dumę. W tamtym czasie byłem już praktycznie jedną nogą w Podbeskidziu, jednak sympatię do Wisły miałem od małego dzieciaka. Decyzja była prosta.
Jak zapamiętałeś treningi aktualnego szefa Towarzystwa Sportowego? Byłeś zaskoczony, gdy w prasowych nagłówkach zobaczyłeś nazwisko byłego trenera w kontekście zmian w Wiśle?
- Trenera Rafała Wisłockiego wspominam jako wspaniałego wychowawcę nie tylko na treningach, ale też poza nimi. Zajęcia były zróżnicowane i nie dało się na nich nudzić Zawsze wymagał od nas więcej, niż 100 procent zaangażowania. Informacja o tym, że zostanie prezesem Wisły, była dla mnie niemałym zaskoczeniem. Wiedziałem jednak, że spokojnie sobie poradzi z tym wyzwaniem. Z drugiej strony na pewno jego głównym celem było zawsze realizowanie się jako trener na boisku, a nie prezes w gabinetach.
Do stolicy Małopolski wyjechałeś jako gimnazjalista. Nie byłeś jednak sam, bo za towarzyszy miałeś Kacpra Loranca, kolegę z budzowskich trampkarzy i swojego młodszego o rok brata, Grzegorza. Obaj także dostali zaproszenia od Akademii. Jak wyglądała Wasza codzienność w Krakowie? Między Budzowem a grodem Kraka różnica w mieszkańcach wynosi przecież jakieś 770 tysięcy osób.
- Codzienność była lekko monotonna, ponieważ 4 razy w tygodniu, zaraz po szkole, przyjeżdżał ktoś po nas pod szkołę i jechaliśmy prosto na trening. Obiad jedliśmy po drodze na siedzeniach w samochodzie. Weekendy zawsze stały pod znakiem wyjazdów na mecze lub turniejowych gier. Brakowało nam trochę tej normalności, kojarzonej z dziecięcą beztroską, lecz wiedzieliśmy, że coś za coś.
Jakie są Twoje najlepsze wspomnienia z pobytu w szkółce Wisły? Poznałeś którąś z gwiazd krakowskiego zespołu? W internetowych zakamarkach dokopałem się do relacji z meczu Wisły U-15. „[..] gol i akcja dnia należałaby do Gabriela Janiczaka, który najpierw pięknym strzałem w okienko z dwudziestu metrów zaskoczył bramkarza Pomarańczowych, a chwilę później przebiegł z piłką 50 metrów, mijając przy tym kolegów z przeciwnej drużyny oraz bramkarza, kończąc tę akcję bramką na 4:1”.
- Szczerze mówiąc, to nie pamiętam tego meczu (śmiech). Mam wiele wspaniałych wspomnień z pobytu w Krakowie. Wyjazd na turniej do Francji jest jednym z nich. A do tego każde derby, nawet podawanie piłek na meczu Ekstraklasy. Tych wspomnień uzbierało się sporo. Na poznanie zawodników nie miałem wielu okazji, ponieważ pierwsza drużyna trenowała w Myślenicach. Kojarzę, że kiedyś wchodząc na trening mijałem się z Emmanuelem Sarkim (śmiech). Z chęcią wracam pamięcią do tych czasów, bo był to naprawdę piękny okres w moim życiu.
Derby z Cracovią wśród młodszych grup mają w sobie jakąś namiastkę tych seniorskich?
- Oczywiście! Moim pierwszym meczem ligowym były właśnie derby, w których zdobyłem 4 bramki. Zawsze walka była do końca, ponieważ chodziło o coś więcej, niż tylko wyniki. Miałem okazję zagrać też w derbach ze starszym rocznikiem. Nie dało się nie zauważyć, że im bliżej było piłki seniorskiej, to walka stawała się coraz bardziej zażarta.
Utrzymujesz kontakt z chłopakami, których spotkałeś wtedy na treningach? Daniel Morys z twojego rocznika zaliczył w tym sezonie Ekstraklasy 2 minuty z Lechią.
- Czasem coś tam popiszemy z chłopakami, jednak ten kontakt nie jest taki, jak w tamtym czasie. Każdy poszedł w swoją stronę.
Jak z perspektywy czasowej oceniasz swój pobyt w Krakowie?
- Obecność w wiślackiej akademii oceniam bardzo pozytywnie. Nauczyłem się sporo o piłce nie tylko od tej strony technicznej, ale też taktycznej. Poznałem wielu wspaniałych ludzi. Myślę, że są to doświadczenia, które mogą mi tylko pomóc w przyszłości.
Wróćmy do czasów współczesnych. Kto przekonał cię do suskiego klubu? W swoim debiucie na Mickiewicza potrzebowałeś niecałe pół godziny, by zapisać na koncie pierwszego gola. Kwadrans później miałeś już kolejne trafienie. W 44 spotkaniach skompletowałeś łącznie 20 trafień w obu klasach rozgrywkowych. Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z zespołem? Kojarzyłeś kogoś ze składu Babiej Góry?
- Trener Grzegorz Kmiecik zadzwonił do mnie z pytaniem, czy nie byłbym zainteresowany grą w Suchej. Poprosiłem o tydzień czasu na podjęcie decyzji. Chodziło o to, że miałem przed sobą wyjazd na testy do 3 ligi. Wszystko jednak potoczyło się tak, że po tym tygodniu pojawiłem się na pierwszym treningu Babiej Góry. Część chłopaków kojarzyłem z widzenia, bądź znałem osobiście jak Artura Kachnica czy Kacpra Burligę.
Oddam na moment głos właśnie kolegom z szatni Babiej. “Czy znalazłeś kiedyś w swojej torbie jakieś ciekawe sprzęty?”.
- Niestety jeszcze nikt nie dopadł mojej torby (śmiech). Mam nadzieje, że w najbliższym czasie wrócimy do treningów i będzie szansa na ciekawe znalezisko.
Myślisz o wejściu na salony profesjonalnego futbolu? Gdy spojrzy się na Twoją dotychczasową podróż po piłkarskiej mapie, to uwagę zwraca pewna łatwość adaptacji w nowych miejscach. Z małego Budzowa przeniosłeś się do Krakowa, gdzie odnalazłeś się całkiem sprawnie w młodzieżowych grupach Wisły. Ze spadkowicza z A-klasy płynnie wszedłeś do zespołu, który wywalczył awans do okręgówki, gdzie też zanotowałeś trafienia.
- Jestem raczej realistą i nie ma co się oszukiwać, że mój czas na wejście do profesjonalnego futbolu już minął. Zawsze jednak jest iskierka nadziei, ponieważ było i jest to moje marzenie. Dobrą grę w koszulce Babiej Góry traktuję jako krok we właściwym kierunku.
Z Gabrielem Janiczakiem rozmawiał Tomasz Mielczarek.